Dawno mnie tu nie było. Jest rozdział, pierwsza część została napisana już jakiś czas temu, natomiast fragment od ostatniej wypowiedzi Greece - dzisiaj. Nie wiem, jak wyszło, więc dajcie znać. Dziękuję z osobna każdemu, kto to przeczyta.
- Nienawidzę cię, nienawidzę cię. Nienawidzę cię! Nienawidzę cię? - powtarzała Greece, nie wiedząc, co dzieje się z jej ślepym umysłem. Od niedawna do postaci otaczających dziewczynę nie należały już tylko i wyłącznie istoty ludzkie oraz zwierzęta, ale różne bardzo ciekawe i dosyć niebezpieczne kreatury - nieistotny szczegół. Jej mózg musiał wreszcie przyzwyczaić się, że nie jest już na końcu łańcucha pokarmowego i czas przełączyć się na tryb „ucieczka”.
Hermes patrzył na młodą kobietę zdziwiony
jej zachowaniem. Starał się znaleźć w pamięci coś, czym mógłby
ją urazić, jednak było to niewymownie trudne, gdyż ta sięgała
tysięcy lat wstecz. Mimo swojego boskiego pochodzenia nie był w
stanie zakodować wszystkich szczegółów, przewijających się
przez jego głowę. Nie mógł zrozumieć jej rozpaczy spowodowanej
śmiercią przyjaciela. Dla niego była to tylko zmiana miejsca
zamieszkania. Z powierzchni ziemi miał przenieść się trochę
niżej, żeby odpocząć i przemyśleć to, co udało mu się
osiągnąć, zaczekać na resztę swoich bliskich, którzy już
niedługo będą mieli znaleźć się koło niego. Już za chwilę,
krótką chwilkę. To nic złego. Kolejną niezrozumiałą rzeczą
było dla niego przywiązane Greece do człowieka, zupełnie zwykłego
człowieka, ani trochę nie przejawiającego wyjątkowych,
szczególnych zachowań, mających ewentualnie zwrócić uwagę
innych. Przecież Alec nie mógł jej niczego zaoferować, nie
potrafił nic jej dać. Czym więc się przejęła? Co ją tak
poruszyło?
Dla Hermesa życie ludzkie nie było niczym
niezwykłym, pięknym ani wartościowym. Widział je jako nudne,
naruszające tylko porządek wszechświata. Nie potrafił znaleźć
odpowiedzi na wiele pytań nurtujących jego umysł. Nie wiedział,
po co ludzie robili tyle niepotrzebnych, idiotycznych rzeczy i tak
starali się dla... Właśnie, dla czego? Dla jakichś idei,
pokonywania nieistniejących barier, udowadniania sobie czegoś? Tak
dużo się uczyli, tyle chcieli uzyskać, ale nadal, zawsze
pozostawali głupi. Szukali wyższych celów, poświęcali
siebie dla czegoś, co wymyślili sami, co wymyślili dla własnych
potrzeb. A to tak bardzo ich krzywdziło. Ale to wszystko
niepotrzebne. Dla Hermesa liczyła się zabawa, śmiech, pozytywne
uczucia i doznania, spełnianie siebie, doskonalenie oraz panowanie
nad emocjami. Tego wszystkiego starał się uczyć od zawsze, tylko
dla siebie. Bez żadnych wyimaginowanych powodów.
- Uspokój się – powiedział cicho do dziewczyny
siedzącej na pokładzie i opartej plecami o lewą burtę. Podał
jej srebrną butelkę z wodą pitną. Greece chętnie opłukała
usta, mając dość smaku popiołu i dymu. - Myślę, że to
odpowiedni czas, żeby przedstawić ci naszą załogę – stwierdził
mężczyzna z delikatnym uśmieszkiem.
Patron Złodziei wskazał na srebrnowłosą
dziewczynę, przypatrującą się równie srebrnym falom oceanu,
pobłyskującym pod dziobem okrętu rodem z pirackich opowieści.
Była też równie niespokojna jak one, gdy starała się odpędzić
od siebie postać, która zdawała się jednocześnie i jasna, i
ciemna, przynosząca i dobro, i zło.
- To Gwalltarian oraz jej jakże ciepły, uroczy
kolega. Z przyzwyczajenia nazywamy go po prostu Cieniem, ale ma
pewnie jakieś imię. To bez różnicy. Tam siedzi Lukrecja i Marcel.
Są nierozłączni. Przeciwieństwa się przyciągają – szepnął
jej do ucha, rozbawiony, prezentując jej dwójkę młodych ludzi.
Greece zobaczyła niską dziewczynkę przy
kości, o jasnych włosach i piegowatej twarzy, która wymiotowała
do drewnianego wiadra i smukłego, czarnowłosego chłopca,
trzymającego ją za rękę.
- Uroczy widok – wyszeptał bóg. - Oto nasza
wyjątkowa, wspaniała drużyna, która została powołana do
ratowania świata.
- Zaraz się rozpłaczę – wyznała, przykładając
brudną dłoń do rozpalonego czoła.
- Zamiast tego radzę wstać i spróbować ich choć
trochę zmobilizować. Może da się wyciągnąć z nich potencjał –
stwierdził, znudzony, po czym zszedł pod pokład. Jakiż on był
ohydny, okropny, jak nic go nie obchodziło. Jak ostentacyjnie
wzdychał, jak ciężko a jednocześnie z gracją odchodził. Czy tak
się właściwie da? Czyżby te dwie cechy zupełnie się nie
wykluczały? Dlaczego poruszał się tak wolno, jak w rytm jakiejś
melodyjnej i harmonijnej, tak spokojnej, ale pełnej życia muzyki?
Jakim cudem jego twarz mogła wyrażać tyle emocji naraz, oczy tak
świecić, a głos zachwycać nawet w krzyku? Cholerni bogowie.
Nagle spod pokładu wyłoniła się ciemna
chmura o ohydnym odorze. Zdawało się, że to mieszanka zgniłych
jaj, zepsutego mięsa i odchodów. Wszyscy zatkali nosy, krzywiąc
się i narzekając. Z chmury tej wyłonił się lekko przygarbiony,
poważny mężczyzna, który mógłby budzić grozę. Miał
tajemniczy wyraz twarzy, w ręce trzymał smycz, na której zapięty
był wielki, gruby pies o sierści w kolorze ciemnej czekolady, a na
głowie nosił czarny kapelusz. Uśmiechnął się lekko, widząc
zebranych. Od razu podszedł do Greece, żeby zapytać ją o
samopoczucie. Ta mruknęła tylko coś pod nosem, żeby po chwili
zwrócić uwagę na piękne zwierzę.
- To Lucyfer – odparł rozbawiony mężczyzna.
- Naprawdę? Nazwałeś psa Lucyfer? - prychnął
chłopak, który podszedł właśnie do rozmawiających. Stanął za
plecami Hadesa i chichotał pod nosem.
- Z czego się śmiejesz? - warknęła dziewczyna.
Nie mogła uwierzyć, że ktokolwiek może śmiać się teraz, kiedy
ona tak rozpacza. Myślała o swoim życiu i zrozumiała, iż nigdy
nie przeżyła gorszego dnia. Cały świat zawalił się jej na
głowę.
- Nie rozumiesz? To Lucyfer. Wyobraź sobie,
że typowy człowiek umiera, trafia do Hadesu. Podchodzi do niego
jakiś dziwny facet, bez urazy, boże, – rzucił w stronę ojca
ciemnowłosej – i mówi: „zaraz przyprowadzę Lucyfera”. -
Zaczął naśladować głos Pana Podziemi. - Chyba powinienem się
przedstawić - ciągnął, nie ukrywając śmiechu. - Nazywam się
Marcel.
Za oknem kajuty było zupełnie ciemno, jakby
ktoś zakrył je czarnym materiałem. Wydawało się, że na świecie
nie istnieje już nic, oprócz tego malutkiego pokoiku, który
dryfuje w otchłanie nieprzebytego, pełnego niebezpieczeństw
kosmosu. W środku nie było zbyt jasno, ale przytulnie. Na
drewnianym stoliku stała paląca się świeczka, po której wolno
spływał płynny wosk. Wydawała się ucieleśnieniem ciepła –
wosk miał taki miły kolor i wydawał się tak miękki. Greece
śpiewała cicho piosenkę, wybuchała śmiechem, a zaraz potem
zanosiła się płaczem. Malutkie drzwi do jej kajuty otworzyły się,
niemiłosiernie skrzypiąc. Pojawiła się w nich jasna głowa
Hermesa. Wślizgnął się cicho, jakby bał się wydać jakikolwiek
dźwięk, żeby nie spłoszyć sarny. Usiadł obok niej i westchnął.
- Chciałbym cię jakoś pocieszyć, ale nie mam
pojęcia, jak postępować z kobietami, jeśli nie chce się skończyć
z nimi w łóżku – szepnął ze spuszczoną głową. - Ale przykro
mi. Wiesz... Że tobie jest przykro. To głupie - niby jestem bogiem,
ale nic kompletnie nie mogę zrobić. Nawet nie znam tych uczuć,
które tobą targają.
- Beznadziejnie. Przedstawiają was jako
wszechmocnych, niezwyciężonych, istoty wynioślejsze niż to
możliwe, pełne światła, siły. Jako wielkich władców. A
potraficie mniej niż sami myślicie. Ja bym tak nie mogła –
spojrzała na niego spode łba z ustami prawie niezauważalnie
wykrzywionymi w szyderczym wyrazie i oczyma pełnymi drwiny oraz
czegoś jeszcze. Stali? Tak, z pewnością. Ostre kawałki wbijały
się, ale jakoś tak nieumiejętnie. Próbowała ranić, być silna,
władcza, ostra, chciała zwalić go na kolana i splunąć na jego
twarz. Grała wyśmienicie. Ale jej źrenice, jakby płynne, miękkie,
aksamitne, najcieplejsze, nie pozwalały uwierzyć. Taki z niej lew.
Dzięki temu Hermes zobaczył ją prawdziwą, najprawdziwszą.
Płakała przed nim, krzyczała, wrzeszczała najgłośniej, jak
potrafiła. Widział ją tam, niby-wojowniczkę, zupełnie
wycieńczoną, z podkurczonymi nogami. Na jej głowie i w jej sercu
spoczywał cały ból świata doczesnego, świadomość okrucieństwa,
cierpienie. Była tak słaba, bezwładna, drżąca, już dawno
zobojętniała, zmordowana ciągłym wędrowaniem w kółko,
doświadczaniem tych samych emocji, patrzeniem na te same twarze
zupełnie nieprawdziwe. Czuła całe pokłady nadziei, która na nic
jej była, bo nie miała w co wierzyć. A on chciał po prostu tak
bardzo mocno, i tak całym sobą, ją tylko przytulić; opowiadać
jej o światach, których nie ma, udawać, że są sami, że nikt
inny nie istnieje. Tak pragnął, żeby ona się śmiała,
najszczerzej, nie tak jak zwykle - niby jakoś jasno, ale tak
sztucznie, jakoś ironicznie. Od tego uśmiechu robiło się tak
ciepło w sercu i na skórze jak podczas patrzenia na ohydne,
sterylne jarzeniówki w białych korytarzach, siedzenia na twardych
krzesłach i udawania robotów, jednostki mądre, które tak naprawdę
boją się emocji. Wcale. Oni chcą tylko
kochać, walczyć i móc umierać jak ludzie.