Strony

środa, 16 listopada 2016

Chapter 6: "They deserve it"

 Dawno mnie tu nie było. Jest rozdział, pierwsza część została napisana już jakiś czas temu, natomiast fragment od ostatniej wypowiedzi Greece - dzisiaj. Nie wiem, jak wyszło, więc dajcie znać. Dziękuję z osobna każdemu, kto to przeczyta.


   - Nienawidzę cię, nienawidzę cię. Nienawidzę cię! Nienawidzę cię? - powtarzała Greece, nie wiedząc, co dzieje się z jej ślepym umysłem. Od niedawna do postaci otaczających dziewczynę nie należały już tylko i wyłącznie istoty ludzkie oraz zwierzęta, ale różne bardzo ciekawe i dosyć niebezpieczne kreatury - nieistotny szczegół. Jej mózg musiał wreszcie przyzwyczaić się, że nie jest już na końcu łańcucha pokarmowego i czas przełączyć się na tryb „ucieczka”.
        Hermes patrzył na młodą kobietę zdziwiony jej zachowaniem. Starał się znaleźć w pamięci coś, czym mógłby ją urazić, jednak było to niewymownie trudne, gdyż ta sięgała tysięcy lat wstecz. Mimo swojego boskiego pochodzenia nie był w stanie zakodować wszystkich szczegółów, przewijających się przez jego głowę. Nie mógł zrozumieć jej rozpaczy spowodowanej śmiercią przyjaciela. Dla niego była to tylko zmiana miejsca zamieszkania. Z powierzchni ziemi miał przenieść się trochę niżej, żeby odpocząć i przemyśleć to, co udało mu się osiągnąć, zaczekać na resztę swoich bliskich, którzy już niedługo będą mieli znaleźć się koło niego. Już za chwilę, krótką chwilkę. To nic złego. Kolejną niezrozumiałą rzeczą było dla niego przywiązane Greece do człowieka, zupełnie zwykłego człowieka, ani trochę nie przejawiającego wyjątkowych, szczególnych zachowań, mających ewentualnie zwrócić uwagę innych. Przecież Alec nie mógł jej niczego zaoferować, nie potrafił nic jej dać. Czym więc się przejęła? Co ją tak poruszyło?
         Dla Hermesa życie ludzkie nie było niczym niezwykłym, pięknym ani wartościowym. Widział je jako nudne, naruszające tylko porządek wszechświata. Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na wiele pytań nurtujących jego umysł. Nie wiedział, po co ludzie robili tyle niepotrzebnych, idiotycznych rzeczy i tak starali się dla... Właśnie, dla czego? Dla jakichś idei, pokonywania nieistniejących barier, udowadniania sobie czegoś? Tak dużo się uczyli, tyle chcieli uzyskać, ale nadal, zawsze pozostawali głupi. Szukali wyższych celów, poświęcali siebie dla czegoś, co wymyślili sami, co wymyślili dla własnych potrzeb. A to tak bardzo ich krzywdziło. Ale to wszystko niepotrzebne. Dla Hermesa liczyła się zabawa, śmiech, pozytywne uczucia i doznania, spełnianie siebie, doskonalenie oraz panowanie nad emocjami. Tego wszystkiego starał się uczyć od zawsze, tylko dla siebie. Bez żadnych wyimaginowanych powodów.
   - Uspokój się – powiedział cicho do dziewczyny siedzącej na pokładzie i opartej plecami o lewą burtę. Podał jej srebrną butelkę z wodą pitną. Greece chętnie opłukała usta, mając dość smaku popiołu i dymu. - Myślę, że to odpowiedni czas, żeby przedstawić ci naszą załogę – stwierdził mężczyzna z delikatnym uśmieszkiem.
      Patron Złodziei wskazał na srebrnowłosą dziewczynę, przypatrującą się równie srebrnym falom oceanu, pobłyskującym pod dziobem okrętu rodem z pirackich opowieści. Była też równie niespokojna jak one, gdy starała się odpędzić od siebie postać, która zdawała się jednocześnie i jasna, i ciemna, przynosząca i dobro, i zło.
   - To Gwalltarian oraz jej jakże ciepły, uroczy kolega. Z przyzwyczajenia nazywamy go po prostu Cieniem, ale ma pewnie jakieś imię. To bez różnicy. Tam siedzi Lukrecja i Marcel. Są nierozłączni. Przeciwieństwa się przyciągają – szepnął jej do ucha, rozbawiony, prezentując jej dwójkę młodych ludzi.
      Greece zobaczyła niską dziewczynkę przy kości, o jasnych włosach i piegowatej twarzy, która wymiotowała do drewnianego wiadra i smukłego, czarnowłosego chłopca, trzymającego ją za rękę.
   - Uroczy widok – wyszeptał bóg. - Oto nasza wyjątkowa, wspaniała drużyna, która została powołana do ratowania świata.
   - Zaraz się rozpłaczę – wyznała, przykładając brudną dłoń do rozpalonego czoła.
   - Zamiast tego radzę wstać i spróbować ich choć trochę zmobilizować. Może da się wyciągnąć z nich potencjał – stwierdził, znudzony, po czym zszedł pod pokład. Jakiż on był ohydny, okropny, jak nic go nie obchodziło. Jak ostentacyjnie wzdychał, jak ciężko a jednocześnie z gracją odchodził. Czy tak się właściwie da? Czyżby te dwie cechy zupełnie się nie wykluczały? Dlaczego poruszał się tak wolno, jak w rytm jakiejś melodyjnej i harmonijnej, tak spokojnej, ale pełnej życia muzyki? Jakim cudem jego twarz mogła wyrażać tyle emocji naraz, oczy tak świecić, a głos zachwycać nawet w krzyku? Cholerni bogowie.
       Nagle spod pokładu wyłoniła się ciemna chmura o ohydnym odorze. Zdawało się, że to mieszanka zgniłych jaj, zepsutego mięsa i odchodów. Wszyscy zatkali nosy, krzywiąc się i narzekając. Z chmury tej wyłonił się lekko przygarbiony, poważny mężczyzna, który mógłby budzić grozę. Miał tajemniczy wyraz twarzy, w ręce trzymał smycz, na której zapięty był wielki, gruby pies o sierści w kolorze ciemnej czekolady, a na głowie nosił czarny kapelusz. Uśmiechnął się lekko, widząc zebranych. Od razu podszedł do Greece, żeby zapytać ją o samopoczucie. Ta mruknęła tylko coś pod nosem, żeby po chwili zwrócić uwagę na piękne zwierzę.
   - To Lucyfer – odparł rozbawiony mężczyzna.
   - Naprawdę? Nazwałeś psa Lucyfer? - prychnął chłopak, który podszedł właśnie do rozmawiających. Stanął za plecami Hadesa i chichotał pod nosem.
   - Z czego się śmiejesz? - warknęła dziewczyna. Nie mogła uwierzyć, że ktokolwiek może śmiać się teraz, kiedy ona tak rozpacza. Myślała o swoim życiu i zrozumiała, iż nigdy nie przeżyła gorszego dnia. Cały świat zawalił się jej na głowę.
   - Nie rozumiesz? To Lucyfer. Wyobraź sobie, że typowy człowiek umiera, trafia do Hadesu. Podchodzi do niego jakiś dziwny facet, bez urazy, boże, – rzucił w stronę ojca ciemnowłosej – i mówi: „zaraz przyprowadzę Lucyfera”. - Zaczął naśladować głos Pana Podziemi. - Chyba powinienem się przedstawić - ciągnął, nie ukrywając śmiechu. - Nazywam się Marcel.


       Za oknem kajuty było zupełnie ciemno, jakby ktoś zakrył je czarnym materiałem. Wydawało się, że na świecie nie istnieje już nic, oprócz tego malutkiego pokoiku, który dryfuje w otchłanie nieprzebytego, pełnego niebezpieczeństw kosmosu. W środku nie było zbyt jasno, ale przytulnie. Na drewnianym stoliku stała paląca się świeczka, po której wolno spływał płynny wosk. Wydawała się ucieleśnieniem ciepła – wosk miał taki miły kolor i wydawał się tak miękki. Greece śpiewała cicho piosenkę, wybuchała śmiechem, a zaraz potem zanosiła się płaczem. Malutkie drzwi do jej kajuty otworzyły się, niemiłosiernie skrzypiąc. Pojawiła się w nich jasna głowa Hermesa. Wślizgnął się cicho, jakby bał się wydać jakikolwiek dźwięk, żeby nie spłoszyć sarny. Usiadł obok niej i westchnął.
   - Chciałbym cię jakoś pocieszyć, ale nie mam pojęcia, jak postępować z kobietami, jeśli nie chce się skończyć z nimi w łóżku – szepnął ze spuszczoną głową. - Ale przykro mi. Wiesz... Że tobie jest przykro. To głupie - niby jestem bogiem, ale nic kompletnie nie mogę zrobić. Nawet nie znam tych uczuć, które tobą targają.
   - Beznadziejnie. Przedstawiają was jako wszechmocnych, niezwyciężonych, istoty wynioślejsze niż to możliwe, pełne światła, siły. Jako wielkich władców. A potraficie mniej niż sami myślicie. Ja bym tak nie mogła – spojrzała na niego spode łba z ustami prawie niezauważalnie wykrzywionymi w szyderczym wyrazie i oczyma pełnymi drwiny oraz czegoś jeszcze. Stali? Tak, z pewnością. Ostre kawałki wbijały się, ale jakoś tak nieumiejętnie. Próbowała ranić, być silna, władcza, ostra, chciała zwalić go na kolana i splunąć na jego twarz. Grała wyśmienicie. Ale jej źrenice, jakby płynne, miękkie, aksamitne, najcieplejsze, nie pozwalały uwierzyć. Taki z niej lew. Dzięki temu Hermes zobaczył ją prawdziwą, najprawdziwszą. Płakała przed nim, krzyczała, wrzeszczała najgłośniej, jak potrafiła. Widział ją tam, niby-wojowniczkę, zupełnie wycieńczoną, z podkurczonymi nogami. Na jej głowie i w jej sercu spoczywał cały ból świata doczesnego, świadomość okrucieństwa, cierpienie. Była tak słaba, bezwładna, drżąca, już dawno zobojętniała, zmordowana ciągłym wędrowaniem w kółko, doświadczaniem tych samych emocji, patrzeniem na te same twarze zupełnie nieprawdziwe. Czuła całe pokłady nadziei, która na nic jej była, bo nie miała w co wierzyć. A on chciał po prostu tak bardzo mocno, i tak całym sobą, ją tylko przytulić; opowiadać jej o światach, których nie ma, udawać, że są sami, że nikt inny nie istnieje. Tak pragnął, żeby ona się śmiała, najszczerzej, nie tak jak zwykle - niby jakoś jasno, ale tak sztucznie, jakoś ironicznie. Od tego uśmiechu robiło się tak ciepło w sercu i na skórze jak podczas patrzenia na ohydne, sterylne jarzeniówki w białych korytarzach, siedzenia na twardych krzesłach i udawania robotów, jednostki mądre, które tak naprawdę boją się emocji. Wcale. Oni chcą tylko kochać, walczyć i móc umierać jak ludzie.